BLOG
Między nadnarodem a neoplemieniem
Pisząc te słowa nadal nie wiem, w jakim punkcie Europa będzie za miesiąc. Ba, nie wie tego nikt! Każdego dnia nie cichną kwestie związane z brexitem czy żółtymi kamizelkami. Za chwile eurowybory. Kontynent jakby fermentuje. I coraz mniej chce mi się wierzyć, że wyfermentuje się z tego szampan, a coraz bardziej – że balon wcześniej z hukiem wystrzeli.
Przywykliśmy chyba do myślenia, że pewne rzeczy są wieczne, ale historia uczy, że podobne eksperymenty – jak wszelakie nadnarodowe twory – mają termin ważności. Osobiście czuję się źle pisząc te słowa, bo zdaję sobie sprawę, z ich – bądź co bądź – siły. Takie definiowanie sytuacji i dokładanie kolejnych ziarenek niepewności do i tak już zmęczonych natłokiem informacji umysłów każdego czytelnika wzmaga ogólny niepokój.
Ale cóż, jeśli taki właśnie może być stan rzeczy? Być może jesteśmy świadkami końca pewnej narracji, czy tego chcemy, czy nie? Z pewnością narodzi się potem jakieś kolejne wielkie marzenie, w założeniach pozbawione wad poprzedniego. Tak też już było, całkiem często. Ale póki co, patrzymy na ten proces z niepewnością, jak na wszystko, co nowe, co jeszcze niewiadome.
Podobne twory, ponadnarodowe wspólnoty, są wspólnotami jedynie z nazwy. Trudno jest naszym paleolitycznym mózgom zrozumieć podobne abstrakcje. Nie znaczy to jednak, że nie marzymy o nich, bo ów sen odbija się w naszych rojeniach na przestrzeni historii kultury całkiem często. Ogólnoludzka wspólnota to jeden z aspektów raju, zaświatów, ale także stanu, do którego – lubimy myśleć – dąży ten świat. Taka wspólnota to po prostu marzenie od bezpieczeństwie i dostatku, nic więcej. Prawdopodobnie, póki gatunek nasz wciąż jest jaki jest, nie zaniknie ono, zupełnie tak jak inne potrzeby bio-psychiczne. Będziemy szukać układu, w którym czujemy się bezpiecznie. A skoro zewsząd otaczają nas ludzie, będziemy szukać możliwości, by żyć w pokoju z jak największą ich liczbą. Oczywiście, na drodze do tego stanu ponownie staje nasza natura, która ciężaru obecności tak wielu jednostek udźwignąć po prostu nie umie. Co więcej, marzenie abstrakcyjnego ogółu ma szansę ziścić się wyłącznie wówczas, jeśli spełniają się marzenia jednostek. Jeśli ów porządek priorytetów jest zaburzony, prawdopodobnie sny o potędze wszelkich unitarian trzeba będzie odwiesić na kołek.
Ale raj łączy się z jeszcze innym aspektem – jest całością spójną, ale niezmiernie kruchą. Nie potrafi zbytnio funkcjonować w opozycji do czegoś. Obejmuje całość, całe ludzkie plemię, cała biblijną trzódkę, albo przestaje być rajem. Trudno jest wszech-miłować ze świadomością, że są ludzie „poza”. Jak boskie miłosierdzie jest nieskończone, tak zawsze otwarte powinny być granice takich krain.
Mam wrażenie, że architekci Unii rozumieją tę zasadę całkiem dobrze. W świecie, gdzie panuje wolność, równość i braterstwo niepodobna wszak wyobrazić sobie ciągłą gotowość do odparcia ataku. I być może takie oto zjawisko obserwujemy w Unii, która – będąca w gruncie rzeczy populacją gołębią, ufną – poddaje się naporom jastrzębi – populistów, fundamentalistów, terrorystów, korzystających z wolności, które gołębie serca gwarantują. I jest wobec nich bezsilna. Niby stawia opór, a jednak składa broń.
Być może tak wielkie struktury nie są zdolne do długotrwałego zarządzania w oparciu o ideały wolności? Być może istnieje pewna demograficzna granica, po przekroczeniu której gołębia demokracja i liberalizm po prostu przestają działać i utrzymanie fundamentów w całości wymaga radykalniejszych posunięć, zdefiniowania zakazów, nałożenia ograniczeń? Być może jest to po prostu kwestia emergencji układu? Przecież nie ma nic nadzwyczajnego w założeniu, że co prawda świetnie potrafimy wyobrażać sobie stany pożądane, co nie oznacza, że równie dobrze idzie nam opracowywanie strategii ich osiągnięcia. Europejczycy wciąż – lub może ponownie – są podzieleni. Żywią przekonania na swój temat, karmią się stereotypami, myślą schematycznie. Rządy konstruują wewnątrzunijne koalicje, szantażują się i szachują na przemian. Co dalej?
Polacy mają jednak dość problemów sami ze sobą, co dopiero wspomnieć o ewentualnym rozkładzie idei Unii. Musimy pamiętać, że rozmawiając o jednej Europie, nasz kraj natrafia na duży problem strukturalny: Polska jest jednym z najbardziej homogenicznych krajów na Starym Kontynencie. Nie mamy od kilku pokoleń bogatego dziedzictwa kontaktów międzynarodowych, między-etnicznych. Jako „Polacy” określa się aż 97% ogółu społeczeństwa. Sytuacja taka jest niewyobrażalna w zdecydowanej większości krajów Europejskich. Statystycznie patrząc, jest dla nas niemożliwe, byśmy postrzegali się w jakichś ponadnarodowych kategoriach, skoro jedna tak doskonale nas dookreśla. W swoich granicach nie musi ona niczemu i nikomu wychodzić naprzeciw. Co gorsza, Polski Sondaż Uprzedzeń z roku 2014 jednoznacznie wskazuje, że znaczna część owych Polaków nie zna osobiście żadnego Roma czy Żyda, pomimo faktu, że w Polsce wciąż stosunkowo łatwo jest na członków owych mniejszości natrafić.
Z kolei w roku 2013 r. CBOS opublikował wyciąg z badań pt. „Co łączy Polaków?”. W raporcie tym stoi, że wspólnych mianowników jako naród mamy niepokojąco mało. Tym gorzej, że to, co łączy, rzadko ma pozytywny zwrot. Klajstrem najpowszechniejszym są… klęski i historia. A skoro o historii mowa, najłatwiej odwołujemy się do wspólnych katastrof, wojen i temu podobnych tragedii. To całkiem sporo, elementy te w dalszym ciągu mają wielki sens w procesie tworzenia ponad-jednostkowej tożsamości, jednak na tak zdefiniowanych fundamentach niełatwo jest dospawać kolejne piętra i generować w nich zaangażowany, a tym bardziej ufny, społeczny kapitał przyszłej Europy.
Ciekawe, że jesteśmy tego nawet boleśnie świadomi: 40% respondentów przyznaje z goryczą, że więcej ich dzieli, aniżeli łączy. Spaja nas za to katolicyzm, kiepska kondycja (również ta psychiczna) a także, last but not least – nienawiść i agresja, stały punkt do odhaczenia w codziennej rutynie naszych ziomków. Nawet co czwarty Polak przyznaje, że wścieka się często i że ma ochotę wszystko po prostu roz… Z punktu widzenia naszych rozważań najgorsze wydaje się jednak być to, że w ciągu ostatnich lat nasze poczucie związku z Europą zerodowało: uważamy się za gorszych, porzuconych, samotnych, jesteśmy w najlepszym razie w ogonie peletonu zachodnich narodów.
Zanim przejdę do dalszej części rozważań, pozwolę sobie na wtrącenie obserwacji z mojego bezpośredniego otoczenia. Możliwe, że Czytelnik podzieli w tym miejscu mój pogląd. Ponieważ jestem socjologiem, często powtarzam, że w pracy jestem zawsze – w końcu niemal zawsze mam do czynienia z ludźmi, w różnych sytuacjach. Z moich codziennych interakcji płynie jednak wniosek nieco inny od apokaliptycznych wizji polskiego społeczeństwa ogarniętego manią nienawidzenia, który wyłania się raportów podobnych do przytaczanego wcześniej. Ich sens zanika, jeśli tylko nieco dokładniej przyjrzeć się funkcjonowaniu wspólnot sąsiedzkich. Wówczas może okazać się, że jesteśmy względem siebie wyjątkowo przyjaźnie nastawieni, kulturalni, pomocni. Oczywiście, nie tyczy się to wszystkich wspólnot sąsiedzkich, niewątpliwie są i takie (i to często!), w których konflikty są na porządku dziennym, niemniej sam jestem świadkiem odgrywania zestawu zachowań bardzo serdecznych. Tym samym, przynajmniej część z nas na poziomie „mikro” niewątpliwie lubi innych i nie ma z nimi problemu, nie manifestuje względem nich żadnych negatywnych emocji. Obserwuję jak Polacy odnoszą się do siebie nawzajem, jak przepuszczają się w kolejkach, ustępują, witają się, wyręczają, rozmawiają, pomagają w potrzebie. Innymi słowy, blisko siebie potrafimy działać niekiedy jak w wiejskiej sielance, gdzie wielu zna się nawzajem i trzyma blisko ze sobą. W sytuacjach takich na dalszy plan zdaje się schodzić przyczyna takiej spójności (czy jest to podobny poziom ekonomiczny, kultura zawarta w specyfice dzielnicy, tradycja i spuścizna historyczna danego regionu etc.). Nie ma tematu płaszczyzn podziału. Nie mówi się o statusie, o polityce, o historii. Interakcje mają charakter pozytywny, odnoszą się do bezkonfliktowego tu i teraz.
Problem zaczyna się, gdy funkcjonujemy na wyższym – ponad-wiejskim, ponad-sielankowym – poziomie abstrakcji. Zaczynamy wówczas snuć refleksje o kategoriach większych, niedookreślonych, anonimowych: o narodzie, klasie (czy jak to się zwykło mawiać w nieco pejoratywny sposób: kaście), o społeczeństwie. Wówczas znajomych z własnego podwórka zaczynają zastępować bezimienne projekcje w postaci elektoratów, grup zawodowych, generacji, mniejszości (religijnych, narodowych, seksualnych) i tak dalej. Anonimowa grupa, ale i nasze własne poczucie anonimowości ułatwiają wyrażanie i odczuwanie nienawiści. Nie trzeba chyba przytaczać licznych badań potwierdzających realne efekty mowy nienawiści, która – w zależności od tego jak jest wyrażana – może prowadzić nawet do zwiększenia odsetka samobójstw w grupie będącej przedmiotem takiej narracji. Trudno mi mówić o analogicznych zjawiskach w innych krajach. Przykład Polski moim zdaniem pozwala domniemywać, że każdy kraj ma swój własny kontekst, który powoduje, że myślenie uniwersalistyczne z jakichś przyczyn natrafia na mur.
Więcej w majowej „Odrze”! 🙂
Kontakt
Administratorem danych osobowych jest POZNAŃSKIE CENTRUM SZKOLENIOWO-BADAWCZE TOMASZ KOZŁOWSKI z siedzibą w Poznaniu, ul. Nizinna 11C/6, REGON: 381974333, NIP: 6652621665. Informacje w przedmiocie warunków i zasad ochrony danych osobowych znajdują się na stronie https://pcsb.pl/.
Dane kontaktowe
Tel: +48 605 760 703
E-mail: t.kozlowski@pcsb.pl
Adres: ul. Nizinna 11c/6, 61-424 Poznań
NIP: 6652621665
Nawigacja strony
• O mnie
• Blog
• Szkolenia
• Prace naukowe
• Publicystyka
• Polityka prywatności